Zakochaliśmy się w Melbourne. To miasto, w którym tyle się dzieje, tyle jest do zobaczenia, tyle do spróbowania, że nie ma tu opcji na nudę. Nie ma tam tak naprawdę nic charakterystycznego, jak Opera w Sydney, czy Wieża Eiffla w Paryżu, ale dla nas działało to jeszcze bardziej na plus – po prostu byliśmy przez trzy dni mieszkańcami Melbourne. Chodziliśmy do miejsc, do których chodzą lokalesi, spędzaliśmy weekend i wieczory tak, jak robią to oni.
Moglibyśmy polecić każde, jedno miejsce, w którym byliśmy przez te 3,5 dnia w Melbourne, ale jest kilka takich rzeczy, które spodobały nam się wyjątkowo.
St Kilda Luna Park
Był wieczór, wróciliśmy styrani z Uluru. Tego dnia wstaliśmy przed 5:00 żeby podziwiać wschód słońca nad świętą skałą Aborygenów, po tym wpakowaliśmy się w samolot, wylądowaliśmy w Melbourne, załatwiliśmy kilka spraw w mieście i w końcu dotarliśmy do hostelu. Jedyne o czym marzyłam to łóżko i sen i prawie udało mi się to marzenie spełnić. Jednak pierwotny pomysł na wieczór był inny – akurat w tamten piątek, w kultowym, ponad 100-letnim Luna Parku w St Kilda od 19:00 wstęp za dwie osoby był w cenie jednej (dokładnie 49$ czyli jakieś 150PLN zamiast 300PLN! SALE!). Sprawdziliśmy to dawno temu i Olo się uparł żebyśmy poszli. Rety, jak dobrze, że mnie wywlókł tego dnia z hostelu!
Pojechaliśmy w ogóle zobaczyć ten Luna Park – można do niego wejść za darmo, dopiero gdy chce się skorzystać z atrakcji trzeba wykupić bilet. I byłam pewna, że na tym się skończy, ale jak zobaczyłam to miejsce od środka, całe zmęczenie zeszło i skierowaliśmy się do budki z biletami. To był jeden z najlepszych wieczorów w życiu! Byliśmy na wszystkich karuzelach, które kręciły się jak szalone, na jednych mieliśmy stado motyli w brzuchu i śmialiśmy się do łez, na innych krzyczeliśmy jak para nastolatków. Wrzeszczałam do Olasa, że jest jedynym nieruszającym się punktem karuzeli, więc muszę się na niego patrzeć, bo inaczej zejdę ze strachu. Na obijających się o siebie samochodzikach byliśmy trzy razy i w końcu poczułam, że prawo jazdy mi się jednak należy – rasowo driftowałam i uderzałam w inne auta. To był taki fun, w bardzo dziecięcym stylu, ale zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy wspólnie nie poszliśmy do luna parku. Więc w Melbourne był ten pierwszy raz i to w jakim świetnym miejscu!
Free walking tour po Melbourne
Pierwszy raz z darmowymi przechadzkami z lokalesem po mieście spotkaliśmy się w Pekinie i byliśmy tym pomysłem zachwyceni. Bez wahania poszliśmy na kolejny tego rodzaju tour, tym razem po Melbourne.
Po raz kolejny się nie zawiedliśmy, a przy tym poznaliśmy wiele ciekawych informacji o historii miasta, które na takich wycieczkach podawane są w bardzo przystępny sposób. Poznaliśmy Melbourne od strony street artu, zwróciliśmy większą uwagę na architekturę, przeszliśmy się wąskimi alejkami (lanes), które kiedyś służyły do rozładowywania dostaw, a obecnie są wylęgarnią kawiarenek, restauracji, sklepów, butików i innych. Dowiedzieliśmy się kim jest australijski Batman i usłyszeliśmy wiele o Australii za czasów gorączki złota.
Wino nad rzeką Yarra
Nad rzeką ciągle coś się dzieje – jest pełno barów (jeden nawet znajduje się na rzece, schodzi się do niego z mostu), restauracji, placów i jest też park. Jednego popołudnia zauważyliśmy, że na trawie przy rzece odpoczywają i piknikują sobie Australijczycy, więc jako trzydniowi mieszkańcy Melbourne nie byliśmy gorsi;)
Wieczorem kupiliśmy w pobliskim Bottle Shopie wino, zapakowano nam je w brązową torebkę i ruszyliśmy z nim nad rzekę. Obczailiśmy najpierw, czy nie jesteśmy jedyni, ale okazało się, że nie – wszyscy piją z butelek owiniętych w papier:) Ciepły wieczór nad rzeką jest mega fajną opcją na zakończenie dnia, zwłaszcza, gdy pozapalają się już światełka na budynkach i wszystko jest pięknie oświetlone.
Tego dnia wracając znad rzeki przeszliśmy się jeszcze pod Town Hall, na którym w przedświątecznym okresie wyświetlane są animacje – nawet o tym nie wiedzieliśmy i trafiliśmy pod budynek Urzędu Miasta dosłownie kilkadziesiąt sekund nim zaczął się pokaz. Coś podobnego widzieliśmy w Moskwie rok wcześniej, wygląda to naprawdę imponująco, a jeszcze świąteczny klimat dodawał wszystkiemu uroku. W ogóle Melbourne w grudniu wygląda pięknie!
Rooftop Cinema & Bar
Na to miejsce natknęliśmy się przypadkiem. Przechodząc przez Swanson Street zauważyliśmy wielki plakat promujący kino na dachu jednego z budynków. O wyjściu do kina marzyłam od dawna, ale nie chciałam iść do żadnej sieciówki w stylu polskiego Multikina, czy innego Heliosa. Wymyśliłam sobie, już w Nowej Zelandii, że pójdziemy do jakiegoś małego kina, które niekoniecznie gra najnowsze hity, ale jest klimatyczne i po prostu inne. Widzieliśmy takie na południowej wyspie w NZ, ulokowane w starych, angielskich, pastelowych domkach… oczywiście na północy już takich nie było. No ale znaleźliśmy! W Australii, w Melbourne, kino na dachu – jest inaczej, jest alternatywnie, idziemy!
Do tego w sobotę mieli grać „Dziewczynę z pociągu”, o której słyszałam dobre opinie. Byłam zajarana jak dzwonek, ułożyłam nam cały plan dnia, kończąc na drinkach spijanych w barze na dachu, przed seansem. W sobotę popołudniu jednak okazało się, że bilety na film zostały wyprzedane i możemy się pocałować w nos. O rety! Możecie się śmiać, ale byłam tak bardzo mocno nastawiona na to kino pod chmurką, na dachu budynku, tak stęskniona za oglądaniem filmu na dużym ekranie, że spieprzył mi się humor na pół dnia. Także, jak chcecie iść do Rooftop Cinema to kupujcie bilety od razu, a nie, jak takie sieroty jak my, na ostatnią chwilę. Dobrze, że do baru nie było limitowanych miejsc to chociaż sobie spiliśmy te przed-seansowe drinki.
Queen Victoria Market i uliczni artyści
Jeśli ktoś kocha jeść to Queen Victoria Market jest punktem obowiązkowym na mapie Melbourne. Najlepiej zacząć od alejek wypełnionych stoiskami z różnymi delikatesami (włoskie, polskie, greckie, tureckie), gdzie można kupić również gotowe przekąski, świeżo wyciskane soki, domowe jogurty z dodatkami, wypieki, kawę itp. Warto przejść się też tą częścią typowo targową, gdzie znajdziemy mięsa, ryby, ale też market z żywnością organiczną, warzywami, owocami, miodami, sosami.
Przechodząc przez targ organiczny wychodzi się powoli na świeże powietrze, gdzie w weekendy występują różne zespoły z tak cudowną i różnorodną muzyką, że aż się dziwiłam, że robią to za darmo, stojąc na ulicy. W ogóle sztuka uliczna w Melbourne jest niesamowita, można chodząc po mieście zaliczyć kilka koncertów od pana grającego na fortepianie z zachrypniętym głosem, przez meksykańskie rytmy, rodzeństwo grające piosenki Abby na instrumentach strunowych, kontrabasistę pod kościołem, niesamowitych chłopaków z Amistat, po ludzi grających na wszystkim… dosłownie, ich perkusją jest metalowa miska, kubeł na śmieci i plastikowa rura. Najfajniejsze jest to, że większość z nich sprzedaje płyty i wierzcie mi, mogłabym mieć je wszystkie.
Wracając do Queen Victoria Market to jest w nim kilka miejsc, w których warto spróbować jedzenia, które nie dość, że jest pyszne to jeszcze tanie. W ogóle Melbourne to jest miasto, w którym można szamać bez opamiętania, o czym pisaliśmy we wpisie Melbourne kulinarnie (są tam też wymienione stanowiska, przy których warto zatrzymać się będąc na QVM).
I jeszcze jedno miejsce w okolicach QVM – fantastyczna kulinarna księgarnia! Znajdziecie w niej tysiące książek poświęconych wyłącznie jedzeniu i okołojedzeniowym tematom. Niestety nic w niej nie kupiliśmy, ale kusiły mnie stare wydania kulinarnych książek z tradycyjnymi, australijskimi daniami. Za to udało nam się przywieźć do Polski książkę o podstawach kawy z mistrzowskiej kawiarni – Market Lane Coffee.
Carlton (Carlton North) z wiktoriańską architekturą
Na tej dzielnicy znaleźliśmy się odwiedzając bistro, w którym mieliśmy wypić freakshake’a:) Stamtąd piechotą doszliśmy do Fitzroy i Collingwood, mijając po drodze przepiękną wiktoriańską zabudowę. Pierwszy raz z takiego rodzaju domkami spotkaliśmy się w Sydney, ale w Melbourne wydaje się, że jest ich zdecydowanie więcej.
Domki wiktoriańskie wyróżniają się tym, że są poprzyklejane jeden do drugiego, przed wejściem do domu jest mikroskopijny taraso-ganek, gdzie ludzie niestety zazwyczaj trzymają kubły na śmieci, no i najładniejszym elementem jest coś w rodzaju koronki otaczającej wejście do domu.
Często występują też nadbudówki z wypisaną nazwą domu albo rokiem jego powstania. Do tego budynki pomalowane są na różne kolory, więc przechadzając się ulicą wypełnioną wiktoriańską zabudową nie wiadomo gdzie oczy podziać i co fotografować – jest naprawdę pięknie.
Hipsterskie Fitzroy z barami i sklepami vintage
Od przewodnika z free walking tour usłyszeliśmy, że to jedna z jego ulubionych dzielnic, hipsterska, z wieloma ciekawymi knajpkami i sklepami.
To, co przykuło naszą uwagę na Fitzroy to spora liczba sklepów vintage – od tych z ciuchami, po sprzęty, meble i rzeczy domowego użytku. Niestety dotarliśmy tam w niedzielę popołudniu, więc większość sklepów była zamknięta, ale zaglądaliśmy do nich przez szyby i wiem, że na pewno byśmy włazili, gdyby była taka możliwość.
Jedną z popularniejszych ulic na Fitzroy jest Brunswick St. Można tam znaleźć kultowy bar Naked for Satan z tapas, drinkami i możliwością zajęcia miejsca na dachu. Jest też prześwietny sklep kolonialny Jasper’s z całymi wiadrami różnych rodzajów kaw, komodami i kredensami wypełnionymi słodyczami, półkami z około-kawowymi produktami jak kubki, łyżeczki, drippery, ekspresy itp. Ulica jest pełna ciekawych miejsc, w których można dobrze zjeść, wypić i coś kupić.
Uff, to tyle! Naprawdę w Melbourne nie da się nudzić. Oprócz tych kilku miejsc, które opisałam, zdążyliśmy też zajrzeć na wystawę Banksy’ego, która akurat się odbywała w tym czasie. Obejrzeć prześwietne świąteczne przedstawienie na wystawach centrum handlowego Myer. Zobaczyć kultową Brighton Beach z kolorowymi domkami. Najeść się kilogramami pysznego jedzenia i po prostu chłonąć atmosferę tego cudownego miasta. Jeśli kiedyś będziecie w Australii – jedźcie do Melbourne, warto x1000000000!
Mieszkałam w tym mieście 2 lata i nadal za nim tęsknię. Po zdjęciach widać, że świetnie się bawiliście!!! 3 dni to trochę za mało, żeby mówić o „zakochaniu się w Melbourne” 🙂
Jest też coś takiego jak „miłość od pierwszego wejrzenia” ;))))
super, też się tam wybieramy.
Pingback: Valletta - co zwiedzić i zobaczyć w stolicy Malty?
Świetny wpis! Miałam być okazję w Australii, ale niestety do Melbourne nie udało się dojechać… Mam nadzieje, że kiedyś tam wrócę 🙂 A na bloga na pewno będę częściej zaglądać 🙂 Pozdrawiam!
Dzięki Marta!:) Oj Melbourne jest czaderskie, więc następnym razem zajrzyj koniecznie 🙂